Po wczorajszej rozmowie z chłopakami, którzy dziś startują zdecydowaliśmy się jechać w wyższe partie gór, gdzie było prawdopodobne, że będzie trochę bardziej sucho. Pogoda się poprawiła na tyle, że wybraliśmy się na dłuższy wypad. Od rana byłem nie w sosie, w końcu tak długo czekaliśmy na ten maraton… Najpierw oczywiście Szklarska Poręba, do której mieliśmy 8 km podjazdu, potem Jakuszyce ze wspaniałą, wakacyjną temperaturą 9 stopni ;-) Mostkiem na Izerze przeprawiamy się na stronę czeską, potem częściowo nieprzejezdnym (ze względu na półmetrowe kamloty, stromiznę i ogromne korzenie) zielonym szlakiem rowerowym dotarliśmy do Iizerki – najwyżej położonej osady w północnych Czechach. Po stronie czeskiej większość dróg była wyasfaltowana, co nie do końca nam się podobało. Jak tylko zobaczyliśmy, że Smrk, który był tego dnia naszym celem, da się wjechać nie-asfaltem, zmieniliśmy trasę. Ostatnie parę kilometrów było ciężkie, zwłaszcza ze względu na luźne kamienie i w pierwszej części jakieś rozkopy, ale udało się nam wjechać na szczyt bez schodzenia z roweru. 1124 m n.p.m. szczyt zaliczony! Jak tylko przekroczyliśmy granicę z Polską znów zrobiło się ciężej. Na trasie powrotnej zahaczyliśmy o BM Świeradów Zdrój i BM Piechowice, na co wskazywały napisy na drodze. Dzięki temu, że w pierwszej części dnia prawie cały czas podjeżdżaliśmy, pod wieczór mięliśmy 15 km zjazd. Brr… zimno było. Dzisiejsza wycieczka miała wynieść ok. 60 km, a wyniosła 94, a więc więcej niż dystans Giga na dzisiejszym maratonie. Rowery zbrukane – nie udało się nam uniknąć mokrych odcinków. Jednak w TPK po 3 dniach opadów brnęlibyśmy po piasty w błocie, tu mieliśmy jedynie do czynienia z potokami wody.
Trasa: Piechowice- Szkalrska Poręba- Jakuszyce – Orle – Most na Izerze – Izerka – Smedava- Smrk- Hala Izerska- Świeradów Zdrój – Piechowice
Wciąż leje, a my średnio co pół godziny toczymy rozmowy w stylu: Ja: widzisz, Marzena, jakby mniej padało… Marzena: ooo widzę, że się przejaśnia, góry w końcu widać. Nie przejaśniało się, nie było widać gór, wciąż lało. Do gospodarstwa agroturystycznego przyjechało paru przecinaków na jutrzejsze zawody. Cóż… gdyby ktoś zasponsorowal nam wymianę napędu po 60 km jazdy w górskim potoku (bo na 100% po sobocie wszystko byłoby do wymiany) to też byśmy pojechali. W końcu taki był zamysł. W zeszłym roku na urlopie, w drodze do Jury jechaliśmy maraton w Hermanowie, w tym roku miała być Jelenia Góra. Nie przewidzieliśmy jednak tego, że będzie tak lało, a mieliśmy ze sobą tylko po jednym zapasowym łańcuchu, sporo dętek i zapasowe klocki. Przed nami jeszcze prawie tydzień urlopu, nie mogliśmy sobie pozwolić na to, że resztę urlopu będziemy włóczyć się z kapcia. Podjęliśmy decyzję, ze odpuszczamy maraton. Niestety…
Jak wczoraj zaczęło lać, tak leje nadal. Dziś więc bez roweru. Piechotą Karpacz, a potem aby już dalej nie moknąć zeszliśmy pod ziemię – do kopalni Uranu w Kowarach. Na drodze tylko 4 zmokłych rowerzystów. Pewnie ostatnie trening przed sobotnimi MP w Jeleniej Górze…
*jak to mawia exotec
-rowery w hotelu a na głowie gustowna czapeczka przeciwdeszczowa...
Ranek nie zapowiadał Armagiedonu. Owszem, było szaro, ale nie padało. Ciepło i niestety dosyć wilgotno. Pierwszym punktem programu miało być obejrzenie najwyższego Wodospadu po polskiej stronie Karkonoszy – Kamieńczyka (27 m).W drodze zboczyliśmy z żółtego szklaku i pojechaliśmy dalej szlakiem pieszym. Po 3 km okazało się, ze się kończy skalną ścianą, trzeba było wracać. „Marzena, patrz! Mgła mi się osadza na nogach” – powiedziałem. Po 5 min. okazało się, że to deszcz, po 10 min lało już jak z cebra. Po 15 minutach kamienista droga wyglądała jak rwący potok. Jakoś dojechaliśmy do Kamieńczyka, chociaż ostatni podjazd w połowie pokonaliśmy z buta. Wejściówka kosztowała, ale że mieliśmy własne kaski i nie musieliśmy ich wypożyczać, a do tego na kasie siedział entuzjasta rowerów (na co wskazywała bransoleta z łańcucha rowerowego na jego ręku) wejście mieliśmy gratis i rowery zostały pod jego ochroną. Potem zjechaliśmy, w ścianie deszczu, pseudoasfaltem do Szklarskiej, a potem „spłynęliśmy” (bo inaczej nie da się tego nazwać) do Piechowic. Wycieczka z powodu nawałnicy została mocno skrócona, ale wrażeń było mnóstwo. Tego dnia zmokło nam wszystko, nawet kasa.
-okolice Szrenickiego Kotła
-koniec drogi :/
-potoczek? raczej mała niagara... gdzieś koło Szklarki
„Kotku, to tylko 11...14...20% podjazd. Po pierwszych 3 km w górach mieliśmy 300 m przewyższenia. Pierwsza z brzegu ścieżka rowerowa (nr 42), która rozpoczynała się tuż przy naszym gospodarstwie agroturystycznym w Piechowicach zaczynała się ostrą stromizną. Potem wcale nie było łatwiej. Zielonym szlakiem, bardzo ciężkim technicznie dotarliśmy do Zamku Chojnik, a potem super zjazdem zjechaliśmy z góry, gdzie przy szlabanie czekali na nas strażnicy Karkonoskiego Parku Narodowego. Okazało się, ze zabrnęliśmy w rejony zakazane dla rowerów, bo w Karkonoskim Parku Narodowym jest tylko parę tras przeznaczonych dla rowerów. Ta akurat do nich nie należała. Dostaliśmy jedynie pouczenie (20 min.). Jeden ze strażników był bardzo pomocny – przeanalizowaliśmy moja mapę i okazało się, że chociaż świeżo kupiona nieco różniła się od jego mapy pod kontem ścieżek rowerowych. Efektem tego spotkania był pierwszy szlif Marzeny, która chyba nieco jeszcze zdenerwowana spotkaniem z Władzą poślizgnęła się na śliskiej koleinie. Pierwszy, ale na szczęście ostatni tego urlopu. Na zakończenie dnia pojechaliśmy obejrzeć Wodospad Szklarki – drugi co do wysokości wodospad w naszych Karkonoszach (13 m). Emocji tego dnia było sporo, a Marzena (jej zdaniem) wiele razy przekraczała granice swoich możliwości, jeżeli chodzi o jazdę po kamlotach. Potem powtarzała to wiele razy ;-)
Ku memu zdziwieniu (prosze nie czytać menu!) w Lęborku stawiło się znacznie więcej osób niż zakładałem. Szykowała się udana zabawa, szczególnie że byłem orgiem! Do zdobycia były cztery lotne premie, które zmęczyły "większą" połowę wycieczki do tego stopnia ze poddały się i wróciły z Wejherowa koleją. Niedokręcona czwórka pojechała dalej ku Trójmiastu. W okolicach Witomina gdzieś na starcie Eski MTB z 2009 roku Marzena wkręciła patola w przerzutkę która zawinęła się w szpryszki elegancko łamiąc hak! nosz fak! będą koszta bo przerzutka jakoś tak dziwnie wyglądała... dobrze ze cywilizacja była blisko i telefon pod ręką no i rodzice chętni do przyjazdu w roli rescue team! no nic, szlak czeka na jeszcze jedna próba ale tym razem bez dodatkowych kosztów!
ale się dziś styrałem, tylko jedna pętelka Gdańskiej Skandii w luźnym tempie. Piter i Marzena też jakoś tak na świeżych nie wyglądali. To chyba pogoda ;-) Zastanawiam się ile z obecnej trasy wywalą orgi w dniu startu, tak by mogły pojechać koszyki wiklinowe dystans mini?!
...czyli zakupy u Żuchlińskiego. Totalna profanacja i niesmak do teraz. No ale se można pomacać wszystkiego bez liku. Marzena wymacała okulary i rękawiczki. Ja za pomoc w wyborze dostałem skarpetki gore-pierdziore :) Zanim dojechaliśmy, to zaliczyliśmy spory kawałek żółtego szlaku w Dolinie Radości z obowiązkowym strumyczkiem. My i jakieś 1000 innych osób będzie go brukać w następną sobotę na Skandii u Czesia.
Powrót, przez kładkę na estakadzie Kwiatkowskiego. 2x próbowałem opluć samochód (tak mi jeszcze zostało z dzieciństwa) ale nie trafiłem bo był za duży wiatr i miałem kiepskie synchro w czasie.
W Gdyni mega popas i jazda dalej klifami do Sopotu - lanserskiej stolicy Polski. Na klifach zaliczyliśmy kilka technicznych zjazdów i naturalnie podjazdów ostro lawirując między turistikami o bosko spalonej na różowo skórze. Potem było już gorzej bo trafiliśmy na kongres PO w ErgoArenie. Zyliazdy autokarów i chaos na ulicach... Dla zmiany nastroju w centrum Gdańska, co by nie mówić ze pod domem totalna wiocha i kury latające po ścieżce rowerowej :)
Na szczęście jak to mówi przysłowie - " niedzielna praca w gówno się obraca " było wprost odwrotnie. Dzięki wielkiej uprzejmości Puchatego ( wspaniałego przewodnika ) oraz fantastycznej grupie objechaliśmy kolejną wersję trasy Gdańskiej Skandii. Może będzie tak, a może siak. Jeżeli będzie siak to na 100% się styram i napocę. Pewnie za tydzień pojedziemy na kolejną odsłonę trasy, bo ta nie jest "tak" i "siak" :) aha zapomniałem dodać, po drodze z Marzeną złapaliśmy 3x laczyka. Na dziś skandia wygrywa...
Nie ma to jak słoneczny dzień po nocnej obfitej ulewie. niby ok, ale wiadomo, że coś się będzie działo ;-). Bażantarnia przywitała nas z należytym błotnym szacunkiem. Na początek spacerek... powtarzałem sobie, że teraz będzie ciężko a potem już tylko gorzej - i miałem rację. 3km mokrego offroadu. komary, pokrzywy i pot lecący po tyłku. Po marszu na wschód dotarliśmy do Słobitów gdzie obadaliśmy ruiny pałacu. resztki dwupiętrowej sali balowej! - tu sie musiało dziać... W tej okolicy jest sporo starych PGR-ów o pałacowej architekturze. Widać ze poprzednie władze zabawiły się w Robin Hooda. Zabrały bogatym i dały biednym. szkoda że biedni dalej są biedni i mają wszystko w dupie bo dostają swój zasiłek...
co by zmienić temat na mniej polityczny to po wyprawie w Elblągu naturalnie trzeba było uzupełnić elektrolity "Specjalnym" izotonikiem :)
...podobno nie ma nic piękniejszego niż rodząca kobieta...ja podobnie wyglądam zdobywając kolejne wzniesienie ale na górze to jest już tylko piękny mój rower...