kasa się skończyła bo wszystko poszło jak zwykle na rower. Jeść trzeba... ale co? no jak to co?! trza iść-jechać do lasu i pogrzebać w runie leśnym za kurkami do sosu kurkowego i polędwiczek :) Objechaliśmy cały kwartał lasu i nic...zero,null w zamian złapałem 2kleszcze.
Dziś bez rowerów. Szukaliśmy nietoperków i dmuchałem w chucie szkła w Piechowicach, aby zrobić wazonik. Nie wyszło… Po naszym urlopie czujemy lekki niedosyt, nie było maratonu, pogoda nie pozwoliła nam zrealizować wszystkich planów. Karkonosze są tak fajne dla rowerzystów, ze następny urlop zapewne też tu spędzimy. Wszystkim, którzy nie lubią gwaru Szklarskiej polecamy Piechowice. Jest tam super piekarnia Halutek – pieczywo rewelacyjne, zajadaliśmy się chlebem pytlowym, bułkami i sernikiem. Żadnej gumy, jeden szlif. To chyba sukces?
Dziś znów odwiedziliśmy naszych południowych sąsiadów. Początek taki sam, jak parę dni temu: Szklarska Poręba (kamienista droga wzdłuż rzeki Kamiennej daje mocno w kość) i tak samo zimne Jakuszyce, jak ostatnio. W Jakuszycach Marzena wczuła się w klimat narciarstwa klasycznego i na sucho próbowała swych sił w biathlonie. W Harrahovie ja z kolei próbowałem wjechać na skocznię narciarską, ale było trochę za stromo . Kolejny fragment drogi był dosyć ciężki, długi – ponad 10-km podjazd, aż w końcu trafiliśmy do malowniczo położonego schroniska Dvoracky (1140 m n.p.m.). Za schroniskiem nie zdążyliśmy nawet odpocząć, bo czekał na nas stromy zjazd (ok. pól km zjazd i 100 metrów różnicy wzniesień). Następnym punktem wycieczki miały być Horni Misecky, ale po drodze trochę się pogubiliśmy i zanim tam trafiliśmy zrobiliśmy jeszcze parę dodatkowym metrów przewyższenia. Dzięki temu uratowaliśmy niemiecką rodzinę z opresji (zagrzebali samochód w środku lasu w błocie, nie wiadomo, jak długo czekali na pomoc. myślę, że długo, biorąc pod uwagę misterne konstrukcje z patyków pod kołami). Korzystając z tras narciarskich dotarliśmy do Spindleruvego Mlyna skąd rozpoczął się najdłuższy podjazd tego dnia – na Przełęcz Karkonoską (1200 m n.p.m.). Przez to, że pogubiliśmy się w Czechach na szczycie byliśmy dopiero o godz. 20.30, a do Piechowic mieliśmy jeszcze ok. 30 km. Całe szczęście, ze zabraliśmy cieplejsze ubrania i lampki. Na szczycie ubraliśmy wszystko na siebie, bo przed nami był 15 km zjazd. Droga była mocno dziurawa, robiło się ciemno, więc musieliśmy bardzo uważać, żeby nie nabrać za dużej prędkości. Hamulce się grzały, parę razy zatrzymaliśmy się, aby je schłodzić. Przez Przesiekę i Sobieszów wróciliśmy do Piechowic. Trasa miała 95 km i 2 035 m przewyższenia. Dużo, jak dla nas. Na obiad tego dnia już nie starczyło czasu.
Trasa: Piechowice- Szklarska Poręba- Jakuszyce – Harrachov – Dvoracky- ???? ten fragment jest jedna wielka niewiadomą- Horni Misecky – Spindleruv Mlyn- Przełęcz Karkonoska – Przesieka – Sobieszów – Piechowice
-Harrachov latem
-wodospad Mumlava
-tuż przed Dvoraczkami
-zaraz za Dvoraczkami
-przełęcz karkonoska zdobyta
-teraz trzeba założyc rajtki - o 20:00 zrobiło się zimnooooo!
-normalnie to jest dużo % pod górę, nam się akurat poszczęściło i mieliśmy dużo % z góry!
Dziś znów miał być lajcik, ale jakoś nie wyszło. Dużo ostrych kamlotów na drodze, aż dziw, że dotąd nie złapaliśmy żadnej gumy. Zobaczyliśmy Zakręt Śmierci, skałę Chybotek (która na serio się chybocze) oraz nieczynną kopalnie kwarcu. Po drodze natrafiliśmy na fajną jaskinię. Na trasie nie było żadnej informacji, gdzie jej dokładnie szukać, pomógł nam napis na drodze wykonany z kamieni. Znów trafiliśmy na trasę BM. Trasa: tu i tam wokół Szkalrskiej
Jejkuuu, jak mnie bola nogi, a Marzena, która pokonała dziś parędziesiąt tysięcy kroków więcej ode mnie, się do mnie nie odzywała… Dziś miał być lajcik bez roweru, a wyszło, jak wyszło. Rano odwiedziliśmy Świątynię Wang w Karpaczu, a potem ze Snieżki czerwonym, potem czarnym szlakiem udaliśmy się do Karpacza. Taki mały odcinek na mapie okazał się w rzeczywistości 20 –km. Marzenie humor się poprawił dopiero w Żydowskiej Restauracji, w której zjedliśmy nie-żydowskie pielmienie i zeppeliny. Ale zionęliśmy czosnkiem ;-)
Po wczorajszej rozmowie z chłopakami, którzy dziś startują zdecydowaliśmy się jechać w wyższe partie gór, gdzie było prawdopodobne, że będzie trochę bardziej sucho. Pogoda się poprawiła na tyle, że wybraliśmy się na dłuższy wypad. Od rana byłem nie w sosie, w końcu tak długo czekaliśmy na ten maraton… Najpierw oczywiście Szklarska Poręba, do której mieliśmy 8 km podjazdu, potem Jakuszyce ze wspaniałą, wakacyjną temperaturą 9 stopni ;-) Mostkiem na Izerze przeprawiamy się na stronę czeską, potem częściowo nieprzejezdnym (ze względu na półmetrowe kamloty, stromiznę i ogromne korzenie) zielonym szlakiem rowerowym dotarliśmy do Iizerki – najwyżej położonej osady w północnych Czechach. Po stronie czeskiej większość dróg była wyasfaltowana, co nie do końca nam się podobało. Jak tylko zobaczyliśmy, że Smrk, który był tego dnia naszym celem, da się wjechać nie-asfaltem, zmieniliśmy trasę. Ostatnie parę kilometrów było ciężkie, zwłaszcza ze względu na luźne kamienie i w pierwszej części jakieś rozkopy, ale udało się nam wjechać na szczyt bez schodzenia z roweru. 1124 m n.p.m. szczyt zaliczony! Jak tylko przekroczyliśmy granicę z Polską znów zrobiło się ciężej. Na trasie powrotnej zahaczyliśmy o BM Świeradów Zdrój i BM Piechowice, na co wskazywały napisy na drodze. Dzięki temu, że w pierwszej części dnia prawie cały czas podjeżdżaliśmy, pod wieczór mięliśmy 15 km zjazd. Brr… zimno było. Dzisiejsza wycieczka miała wynieść ok. 60 km, a wyniosła 94, a więc więcej niż dystans Giga na dzisiejszym maratonie. Rowery zbrukane – nie udało się nam uniknąć mokrych odcinków. Jednak w TPK po 3 dniach opadów brnęlibyśmy po piasty w błocie, tu mieliśmy jedynie do czynienia z potokami wody.
Trasa: Piechowice- Szkalrska Poręba- Jakuszyce – Orle – Most na Izerze – Izerka – Smedava- Smrk- Hala Izerska- Świeradów Zdrój – Piechowice
Wciąż leje, a my średnio co pół godziny toczymy rozmowy w stylu: Ja: widzisz, Marzena, jakby mniej padało… Marzena: ooo widzę, że się przejaśnia, góry w końcu widać. Nie przejaśniało się, nie było widać gór, wciąż lało. Do gospodarstwa agroturystycznego przyjechało paru przecinaków na jutrzejsze zawody. Cóż… gdyby ktoś zasponsorowal nam wymianę napędu po 60 km jazdy w górskim potoku (bo na 100% po sobocie wszystko byłoby do wymiany) to też byśmy pojechali. W końcu taki był zamysł. W zeszłym roku na urlopie, w drodze do Jury jechaliśmy maraton w Hermanowie, w tym roku miała być Jelenia Góra. Nie przewidzieliśmy jednak tego, że będzie tak lało, a mieliśmy ze sobą tylko po jednym zapasowym łańcuchu, sporo dętek i zapasowe klocki. Przed nami jeszcze prawie tydzień urlopu, nie mogliśmy sobie pozwolić na to, że resztę urlopu będziemy włóczyć się z kapcia. Podjęliśmy decyzję, ze odpuszczamy maraton. Niestety…
Jak wczoraj zaczęło lać, tak leje nadal. Dziś więc bez roweru. Piechotą Karpacz, a potem aby już dalej nie moknąć zeszliśmy pod ziemię – do kopalni Uranu w Kowarach. Na drodze tylko 4 zmokłych rowerzystów. Pewnie ostatnie trening przed sobotnimi MP w Jeleniej Górze…
*jak to mawia exotec
-rowery w hotelu a na głowie gustowna czapeczka przeciwdeszczowa...
Ranek nie zapowiadał Armagiedonu. Owszem, było szaro, ale nie padało. Ciepło i niestety dosyć wilgotno. Pierwszym punktem programu miało być obejrzenie najwyższego Wodospadu po polskiej stronie Karkonoszy – Kamieńczyka (27 m).W drodze zboczyliśmy z żółtego szklaku i pojechaliśmy dalej szlakiem pieszym. Po 3 km okazało się, ze się kończy skalną ścianą, trzeba było wracać. „Marzena, patrz! Mgła mi się osadza na nogach” – powiedziałem. Po 5 min. okazało się, że to deszcz, po 10 min lało już jak z cebra. Po 15 minutach kamienista droga wyglądała jak rwący potok. Jakoś dojechaliśmy do Kamieńczyka, chociaż ostatni podjazd w połowie pokonaliśmy z buta. Wejściówka kosztowała, ale że mieliśmy własne kaski i nie musieliśmy ich wypożyczać, a do tego na kasie siedział entuzjasta rowerów (na co wskazywała bransoleta z łańcucha rowerowego na jego ręku) wejście mieliśmy gratis i rowery zostały pod jego ochroną. Potem zjechaliśmy, w ścianie deszczu, pseudoasfaltem do Szklarskiej, a potem „spłynęliśmy” (bo inaczej nie da się tego nazwać) do Piechowic. Wycieczka z powodu nawałnicy została mocno skrócona, ale wrażeń było mnóstwo. Tego dnia zmokło nam wszystko, nawet kasa.
-okolice Szrenickiego Kotła
-koniec drogi :/
-potoczek? raczej mała niagara... gdzieś koło Szklarki
„Kotku, to tylko 11...14...20% podjazd. Po pierwszych 3 km w górach mieliśmy 300 m przewyższenia. Pierwsza z brzegu ścieżka rowerowa (nr 42), która rozpoczynała się tuż przy naszym gospodarstwie agroturystycznym w Piechowicach zaczynała się ostrą stromizną. Potem wcale nie było łatwiej. Zielonym szlakiem, bardzo ciężkim technicznie dotarliśmy do Zamku Chojnik, a potem super zjazdem zjechaliśmy z góry, gdzie przy szlabanie czekali na nas strażnicy Karkonoskiego Parku Narodowego. Okazało się, ze zabrnęliśmy w rejony zakazane dla rowerów, bo w Karkonoskim Parku Narodowym jest tylko parę tras przeznaczonych dla rowerów. Ta akurat do nich nie należała. Dostaliśmy jedynie pouczenie (20 min.). Jeden ze strażników był bardzo pomocny – przeanalizowaliśmy moja mapę i okazało się, że chociaż świeżo kupiona nieco różniła się od jego mapy pod kontem ścieżek rowerowych. Efektem tego spotkania był pierwszy szlif Marzeny, która chyba nieco jeszcze zdenerwowana spotkaniem z Władzą poślizgnęła się na śliskiej koleinie. Pierwszy, ale na szczęście ostatni tego urlopu. Na zakończenie dnia pojechaliśmy obejrzeć Wodospad Szklarki – drugi co do wysokości wodospad w naszych Karkonoszach (13 m). Emocji tego dnia było sporo, a Marzena (jej zdaniem) wiele razy przekraczała granice swoich możliwości, jeżeli chodzi o jazdę po kamlotach. Potem powtarzała to wiele razy ;-)
...podobno nie ma nic piękniejszego niż rodząca kobieta...ja podobnie wyglądam zdobywając kolejne wzniesienie ale na górze to jest już tylko piękny mój rower...