pierwsze 30km w terenie, bez opierduchy. Jakaś tam bardzo daleka kombinacja trasy ostatniej Skandii. Organizowałem tak jazdę by utrzymywać stały kierunek, bo jak wiadomo zawsze lepiej się jedzie mając cel. np pizza w Gdyni. Zresztą Marzenie bardzo się spodobał ten pomysł, zauważyłem, iż troszkę mocniej zaczęła jej podawać nóżka. Po treningu brzucha... leniwy powrót na zmianę ścieżkami i kawałkami lasu.
Dziś pierwsze podejście do x-duathlona. Mimo że pętelka krótka to całkiem interwałowa, troszkę technicznych elementów ale nic trudnego. Wiadomo - żołnierze hardkoru nie mają oporu :) ale naprawdę nie życzę nikomu upadku ponieważ tężec, żółtaczka ABC, czewronka, febra, gruźlica, półpasiec i cały alfabet innego gówna gwarantowane! no strasznie zasyfiony teren. Jeden wielki śmietnik i żulandia...szkło, telewizory, puszki po browarach i zylion psich odchodów.
Kiedyś ktoś do kogoś szepnął info... że na Raduni jest drewniany mostek... a że to było dawno, informacja urosła do rangi legendy. A z legendami to wiadomo jak jest... trzeba samemu to sprawdzić. Dawno się tak nie styrałem w Jarze Raduni. Kleszczy nałapałem jak pies po tygodniu latania luzem w lesie. Niepocieszony totalnym fiaskiem postanowiłem pojechać "troszkę" dalej aby zobaczyć Rezerwat "Szczelina Lechicka". Przyznam się, że liczyłem na bardziej jesienne barwy. A tu jeszcze zielono. Tak czy siak widok zapiera dech w piersiach. W drodze powrotnej pomyliłem Przodkowo z Przywidzem gdzie obiecałem Marzenie pyszne pierogi. Skończyło się na batoniku... po ciemku.
Co by być jak pro zawodnik, postanowiłem z Marzeną zrobić mały objaździk trasy Jesiennego maratonu. Jechaliśmy na podstawie śladu GPS z 2010 roku... ale jakiś dziwny ten ślad. Nie pamiętam pewnych odcinków i drewnianego mostku przez potoczek!? może to wina zbyt długiej jazdy z beztlenowej strefie w poprzednich latach... no wiadomo z tasiemkami lepiej się jedzie :pppp mieliśmy kilka przerw, przecież nie odpuszczę ładnym grzybkom. na sam koniec zgubiliśmy trasę tuż przed metą na nowo wprowadzonym u-elemencie trasy. aha prawie zapomniałem! jakiś chujek kupił sobie las i zrobił tam teren prywatny... trasa niespodziewanie skończyła się na płocie!
Szlak zielony został częściowo przetarty. pierwszy etap z Otomina do Kolbud odbył się z tempie ekspresowym. Potem zaczął się cyrk, który pamiętam z któregoś późnojesiennego wypadu. Myślałem, że błoto tam zalega na jesień i zimę. A tu taka niespodzianka! Blask mojej biczy prysnął po lądowaniu w papce błotnej... co za chrzęst łańcucha, tarcz hamulcowych... troszkę poczułem się jak dzik, świeżo wytarzany w breii... dobra chyba się rozmarzyłem! błotne kąpiele zostawię sobie w spa a nie w lesie :D Z Przywidza dalej polami pomknęliśmy w kierunku Wieżycy. Pechowo atak wykonaliśmy od strony parkingu. Marzena była strasznie zawiedziona brakiem ostrego podjazdu!, sugerując potrzebę kolejnej wyprawy od strony stacji kolejowej!Potem szybko asfaltem do Chmielna na papu. O 18:00 gotowi i zwarci pojechaliśmy czerwonym i niebieskim w kierunku Jaru Raduni w asyście sztucznego oświetlenia. Teraz już tylko szuterkami, asfalcikami do domku przez Przyjaźń itpe itede :)
TRASA
czarna dupa między Kolbudami a Przywidzem na zielonym szlaku. ... i tak przez 3km z rowerem pod pachą nie pamiętam by ostatnio padało, ale w Przywidzu śliska glina! taki tam wiejsko,sielsko,późno letni obrazek :) Wieżyca peak, strasznie dużo luda było :/
...dawno mnie tak nie zniszczył, upodlił, poniżył, opluł i zdegradował niemal do zera mój własny rower. W obstawie Marzeny i Wikki wystartowaliśmy z Wejherowa i jakimiś tam znanymi lub mniej znanymi drogami pojechaliśmy w kierunku na Wieżycę. Pogoda była okropna. Niebieskie niebo, ciepły wiatr i 36 stopniowy żar. Powietrze miejscami było tak lepkie, iż miałem wrażenie że mogę je nazbierać do bidonu i zawieść do domu! W połowie drogi byliśmy tak wyczerpani (przynajmniej ja, nie wiem jak dziwczyny?!), że cel w Wieżycy zaczynał się nam realnie oddalać. "Mały" bo aż tylko godzinny odpoczynek w kamiennych kręgach umożliwił nam dalszą podróż... w Chmielnie naturalnie odrobiliśmy zaległości kaloryczne i dalej udaliśmy się w drogę ale już powrotną. Zrobiło się nieco chłodniej, więc jazda zrobiła się łatwiejsza ale i tak jeszcze cały pulsowałem z gorącą jakie zaserwowało nam słoneczko w pierwszej połowie dnia.
Dziś znów odwiedziliśmy naszych południowych sąsiadów. Początek taki sam, jak parę dni temu: Szklarska Poręba (kamienista droga wzdłuż rzeki Kamiennej daje mocno w kość) i tak samo zimne Jakuszyce, jak ostatnio. W Jakuszycach Marzena wczuła się w klimat narciarstwa klasycznego i na sucho próbowała swych sił w biathlonie. W Harrahovie ja z kolei próbowałem wjechać na skocznię narciarską, ale było trochę za stromo . Kolejny fragment drogi był dosyć ciężki, długi – ponad 10-km podjazd, aż w końcu trafiliśmy do malowniczo położonego schroniska Dvoracky (1140 m n.p.m.). Za schroniskiem nie zdążyliśmy nawet odpocząć, bo czekał na nas stromy zjazd (ok. pól km zjazd i 100 metrów różnicy wzniesień). Następnym punktem wycieczki miały być Horni Misecky, ale po drodze trochę się pogubiliśmy i zanim tam trafiliśmy zrobiliśmy jeszcze parę dodatkowym metrów przewyższenia. Dzięki temu uratowaliśmy niemiecką rodzinę z opresji (zagrzebali samochód w środku lasu w błocie, nie wiadomo, jak długo czekali na pomoc. myślę, że długo, biorąc pod uwagę misterne konstrukcje z patyków pod kołami). Korzystając z tras narciarskich dotarliśmy do Spindleruvego Mlyna skąd rozpoczął się najdłuższy podjazd tego dnia – na Przełęcz Karkonoską (1200 m n.p.m.). Przez to, że pogubiliśmy się w Czechach na szczycie byliśmy dopiero o godz. 20.30, a do Piechowic mieliśmy jeszcze ok. 30 km. Całe szczęście, ze zabraliśmy cieplejsze ubrania i lampki. Na szczycie ubraliśmy wszystko na siebie, bo przed nami był 15 km zjazd. Droga była mocno dziurawa, robiło się ciemno, więc musieliśmy bardzo uważać, żeby nie nabrać za dużej prędkości. Hamulce się grzały, parę razy zatrzymaliśmy się, aby je schłodzić. Przez Przesiekę i Sobieszów wróciliśmy do Piechowic. Trasa miała 95 km i 2 035 m przewyższenia. Dużo, jak dla nas. Na obiad tego dnia już nie starczyło czasu.
Trasa: Piechowice- Szklarska Poręba- Jakuszyce – Harrachov – Dvoracky- ???? ten fragment jest jedna wielka niewiadomą- Horni Misecky – Spindleruv Mlyn- Przełęcz Karkonoska – Przesieka – Sobieszów – Piechowice
-Harrachov latem
-wodospad Mumlava
-tuż przed Dvoraczkami
-zaraz za Dvoraczkami
-przełęcz karkonoska zdobyta
-teraz trzeba założyc rajtki - o 20:00 zrobiło się zimnooooo!
-normalnie to jest dużo % pod górę, nam się akurat poszczęściło i mieliśmy dużo % z góry!
Dziś bez rowerów. Szukaliśmy nietoperków i dmuchałem w chucie szkła w Piechowicach, aby zrobić wazonik. Nie wyszło… Po naszym urlopie czujemy lekki niedosyt, nie było maratonu, pogoda nie pozwoliła nam zrealizować wszystkich planów. Karkonosze są tak fajne dla rowerzystów, ze następny urlop zapewne też tu spędzimy. Wszystkim, którzy nie lubią gwaru Szklarskiej polecamy Piechowice. Jest tam super piekarnia Halutek – pieczywo rewelacyjne, zajadaliśmy się chlebem pytlowym, bułkami i sernikiem. Żadnej gumy, jeden szlif. To chyba sukces?
Dziś znów miał być lajcik, ale jakoś nie wyszło. Dużo ostrych kamlotów na drodze, aż dziw, że dotąd nie złapaliśmy żadnej gumy. Zobaczyliśmy Zakręt Śmierci, skałę Chybotek (która na serio się chybocze) oraz nieczynną kopalnie kwarcu. Po drodze natrafiliśmy na fajną jaskinię. Na trasie nie było żadnej informacji, gdzie jej dokładnie szukać, pomógł nam napis na drodze wykonany z kamieni. Znów trafiliśmy na trasę BM. Trasa: tu i tam wokół Szkalrskiej
Jejkuuu, jak mnie bola nogi, a Marzena, która pokonała dziś parędziesiąt tysięcy kroków więcej ode mnie, się do mnie nie odzywała… Dziś miał być lajcik bez roweru, a wyszło, jak wyszło. Rano odwiedziliśmy Świątynię Wang w Karpaczu, a potem ze Snieżki czerwonym, potem czarnym szlakiem udaliśmy się do Karpacza. Taki mały odcinek na mapie okazał się w rzeczywistości 20 –km. Marzenie humor się poprawił dopiero w Żydowskiej Restauracji, w której zjedliśmy nie-żydowskie pielmienie i zeppeliny. Ale zionęliśmy czosnkiem ;-)
...podobno nie ma nic piękniejszego niż rodząca kobieta...ja podobnie wyglądam zdobywając kolejne wzniesienie ale na górze to jest już tylko piękny mój rower...